Witajcie!
Przepraszam Was za przerwę w cyklu publikowania kolejnych rozdziałów "Resurrected". Każdy z Was kto przechodził lub przechodzi okres matur, będzie wiedział z jaką ilością pracy nad materiałem się to wiążę. Ostatnie powtórki, dopinanie wiedzy na "ostatni guzik" i tak dalej. Proszę zatem o wyrozumiałość i mocne trzymanie za mnie kciuków! 🙇 A każdemu, kto ma to jeszcze przed sobą życzę powodzenia i mówię Wam: warto przez to przejść. Przecież mimo iż powszechna opinia głosi, że " matura to bzdura" niejako wpływa na wasze przyszłe życie, dlatego dajcie z siebie wszystko!
~ Aoi ~
Nigdzie nie
widziałem drogi ucieczki, byłem osaczony. Pokój przepełniało gorąco, żar
utrudniał oddychanie, każdy łyk powietrza parzył mi gardło i przełyk.
Wokół ust
miałem owinięty kawałek mokrego prześcieradła, aby nadać powietrzy trochę
wilgoci i zminimalizować szkodliwy dym, który wpadał do płuc z każdym wdechem.
Moje oczy łzawiły, nawet kiedy je mrużyłem i tak na niewiele się to zdawało.
Zbyt dużo czasu zajęło mi uwolnienie się z lin i wydostanie z zaryglowanego
pokoju. Temu, kto tego dokonał bardzo zależało na mojej śmierci. Domyślam się
kim jest ta osoba, jednakże… Nie to jest teraz ważne.
Po opuszczeniu mojego pokoju
zobaczyłem nadpalone już ciała policjantów, od ich głów sączyła się ciemna krew
na posadzkę. Cały korytarz usłany był takimi ciałami, pielęgniarki, pacjenci
może też goście? Nie miałem czasu się zastanawiać, ogień strawił już większą
część otaczającego mnie terenu. Skutecznie zablokował mi tylne wyjście drogę do
okien a także do łazienek, w których znajdowały się drabinki. Nie bardzo wiem
na jakiej zasadzie miały działać ale to chyba miało na celu umożliwienie
dotarcia pomocy do pacjenta, który zablokował się w łazience. Chociaż czy nie
łatwiej byłoby wyważyć drzwi?
Wygląda to tak jakby, tajemniczy
podpalacz zaczął od przestrzeni przy oknach i przesuwał się z czasem do
wyjścia. Ślepy zaułek korytarza cały był zajęty przez ogień, natomiast po
drugiej stronie można było dostrzec prześwity jeszcze nie spalonej podłogi.
Dookoła śmierdziało palonym ciałem, włosami, drewnem i zapewne plastikiem. Musiałem
nieustannie się poruszać gdyż podłoże, na którym stałem rozpuszczało podeszwy
moich butów, nie wiem ile jeszcze wytrzymają. Nie chcę biegać tutaj na boso…
Nie pozostawało mi
nic innego jak przedzierać się przez żar w stronę jedynego dostępnego wyjścia. I
tak starałem się już chodzić schylony, płomienie zachłannie lizały sufit, lada
chwila zaczną spadać mi na głowę ogniste kule.
Nim wyszedłem z sali
namoczyłem pościele i owinąłem się nimi jak najszczelniej, z tym, że już zupełnie
wyschły. Powoli nie miałem już czym oddychać, ułamałem kawał drzwi przechodząc
obok nich, zrobiłem z nich swego rodzaju tarczę. Klamkę zastąpiłem kawałkiem
drewna niewiadomego pochodzenia zresztą i tak cała się już stopiła.
Nie zastanawiając
się dłużej rzuciłem się przed siebie, mając nadzieję, że prowizoryczna tarcza z
kawałka drzwi chociaż trochę ochroni mnie przed bezwzględnymi płomieniami.
Kiedy już myślałem, że wszystko
poszło dokładnie po mojej myśli, usłyszałem trzask pękającego szkła i odbiłem
się lądując na plecach pośród rozgrzanych punktów. Targnął mną kaszel, nie mogłem
łapać powietrza, czułem, że zaczynam się dusić. Dodatkowo poparzyłem całe plecy
tym upadkiem… Czym prędzej podniosłem się i zobaczyłem jak niegdyś szklane
drzwi wypadają razem z framugą robiąc mi idealne przejście. Starałem się uważać
ale najważniejsze było dla mnie to, abym uciekł. Od razu skierowałem się w dół
ale już po kilkunastu krokach zostałem zmuszony do odwrotu.
Na półpiętrze stopa zapadłą mi się w
zwęglone schody, powinienem był się domyślić, że dolne kondygnacje też
podpalono. Dodatkowo chwilę po tym, jak wyszarpnąłem zakrwawioną łydkę ze
schodowej paszczy, w to miejsce runął fragment dachu. Jedyne co mi pozostawało
to zawrócić i znaleźć inną drogę ucieczki.
Wybrałem jedyne, co
mi pozostało: schody na górę. Wiem, że nade mną powinno być jeszcze jedno
piętro z wejściem na dach. Obrałem zatem za cel właśnie dach.
Potykałem się,
traciłem równowagę co rusz upadając na walące się i parzące mnie stopnie. Droga przez to jedno
piętro dłużyła się i zadawała się nie mieć końca, a jednocześnie docierało do
mnie to, że mogę tego nie przeżyć. Czy tak ma wyglądać kres Naruto Uzumakiego?
Cudem uniknąłem śmierci
od noża i kuli a zginę w pożarze? Z deszczu pod rynnę. Los nie jest dla mnie
łaskawy. Jednak ja, Naruto, nie podda się! Będę walczył do końca nawet jeśli
ziemia będzie uciekała z pod mich stóp! Dokładnie tak!
- Słyszycie? Będę walczył!
– wrzasnąłem próbując przekrzyczeć ryk płomieni i niemal natychmiast
zakrztusiłem się dymem, który pokrywał większą część pomieszczeń.
To było głupie.
Bardzo głupie, nikt nawet mnie nie usłyszy a ja jak idiota, marnuję tlen,
którego i tak mi już brakuje. Odczuwałem bolesne skutki oddychania w takim
miejscu. Mimo materiału, który teraz moczył jedynie mój pot, mogłem pozwolić
sobie na krótkie hausty powietrza, słabłem z sekundy na sekundę. Mięśnie
odmawiały mi posłuszeństwa, boleśnie mi się sprzeciwiając, kiedy kazałem im
pracować. Pościel, którą wcześniej się owinąłem odrzuciłem już dawno obawiając
się, że materiał wtopi się w moją skórę. Już wolałem normalne poparzenie niż poparzenie
z materiałem w ranie.
Skóra boleśnie mnie piekła, krew
szumiała w uszach, wszystko mnie bolało. Dusiłem się, smażyłem, gotowałem we
własnym pocie… Organizm wyzbywał się drogocennej wody, wysuszał się.
Zapewne tak czuje
się ktoś żywcem palony albo pieczony. Teraz bardziej niż kiedyś, współczuje
kobietom palonym na stosach w czasie procesów czarownic w Salem. Teraz
dostrzegam jaka to musiała być groza.
Cudem doczołgałem się do drabiny
bezpieczeństwa prowadzącej na dach. Tutaj płomienie nie rozszalały się jeszcze
tak bardzo jak na niższych piętrach. Pozwoliłem sobie na kilka sekund przerwy.
Obraz mi się już zamazywał, czułem, że lada chwila mogę zemdleć, a wtedy będzie
już definitywny koniec Naruto Uzumakiego.
Drabina była
gorąca, nie mogłem złapać jej gołymi dłońmi, musiałem coś znaleźć… Ostatecznie
pozbawiłem jakąś sale obrusów i ręczników. Nikt się nie obrazi jak sądzę. Z
obolałymi i owiniętymi zabezpieczeniem dłońmi ruszyłem przed siebie na
spotkanie z namiastką wolności jaką da mi wyjście na dach. Zacisnąłem mocno
zęby ale po chwili nie miałem już siły tłumić okrzyków bólu. Tak ciężko było
wspinać się po tej drabinie, tak bardzo mnie parzyła… Ból był niewyobrażalny.
Ile jeszcze cierpienia mnie czeka?
W połowie prawie spadłem, stopa
poślizgnęła mi się na stopniu. Zachwiałem się i uderzyłem nosem o rozżarzone pręty
drabiny. Zawirowało mi w głowie jednak zdołałem się utrzymać. Czułem krew
powoli spływającą mi z nos. A może to mój pot, nie wiem. Tak wiele mnie bolało.
Wszystko zamieniło się w ból i żar, tym był teraz świat. Tak go odpierałem.
U kresu mej ciężkiej i mozolnej
wędrówki z całej siły pchnąłem klapę prowadzącą na zewnątrz. W końcu udało się
ją podnieść za którąś z kolei próbą. Nie przemyślałem jednak tego, że nowy
dopływ powietrza spowoduje wzrost płomieni. Buchnęły nagle jeszcze mocniej niż wcześniej,
najwyraźniej zdążyły dotrzeć i na najwyższe piętro, podczas gdy ja zmagałem się
z ucieczką.
Nie udało mi się
ich uniknąć i w ciągu sekundy chwyciły moją kostkę. Wrzasnąłem z bólu i pod
nagłym przypływem adrenaliny niemal wyskoczyłem z wąskiego przejścia w dachu
czym prędzej zatrzaskując metalową klapę.
W miarę możliwości zdarłem z palącej
bólem stopy buta i ugasiłem ogień. Ból był nie do zniesienia. W końcu krzyk
uwiązł mi w gardle, walczyłem z nadchodzącą utratą przytomności czołgając się jak
najdalej od klapy z obawy, że zaraz wybuchnie lub się zapadnie podłoże wokół
niej.
Ciekawe czy Sasuke
mnie szuka. Ciekawe czy wie, co się teraz tutaj dzieje. Ciekawe czy ktoś po
mnie przyjdzie.
Nie wiem dlaczego nie zorientowałem
się wcześniej, że słyszę klaskanie. Odgłos tak dziwny, nie pasujący do tej
sytuacji, niemal egzotyczny. Gorączkowo rozejrzałem się dookoła, szukając jego
źródła tak długo, aż moje oszalałe z bólu oczy dzikiego, poranionego zwierzęcia
natrafiły na sprawcę mojego życiowego nieszczęścia.
- Nie sądziłem, że
to przeżyjesz – powiedział z kpiną zbliżając się do mnie. – Zadbałem o to, abyś
nie wydostał się ze swoje pokoju, miałeś smażyć się w tym małym piekle, razem z
trupami tych, których przez ciebie musiałem zabić.
- Ty… - wydukałem. –
Ty, jesteś chory! - wrzasnąłem resztką
sił. Sądzę, że ten wybuch zawdzięczałem tylko i włącznie adrenalinie nadal
krążącej w moich żyłach.
- Martwe zwierzęta
nie mówią – kopnął mnie w brzuch. – Martwe zwierzęta nie krzyczą – nadepną na boleśnie
oparzoną stopę wywołując mój głośny wrzask. Uderzył mnie jeszcze kilka razy,
nie wiem nawet gdzie. I tak wszystko mnie bolało. Chyba już nie dam rady, chyba
już nie przeżyję. Chyba już nadszedł mój kres…
- Sasuke… Nie
poddawaj się zdążyłem powiedzieć nim straciłem przytomność.
Nie mogło to trwać
długo gdyż chwilę później otworzyłem oczy i zobaczyłem twarz Itachiego tuż
przed moją. Jego przystojną buzię, tak podobną do Sasuke, deformował szaleńczy
uśmiech. Chyba trzymał mnie za gardło… Nie mogłem oddychać.
- A teraz, jak grzeczne martwe zwierzę,
zginiesz tam na dole.
W tym momencie
usłyszałem jakiś huk, zobaczyłem jak oczy Itachiego nagle stają się bez wyrazu,
a jego ciało zaczyna przechylać się w moją stronę. Oh, ja też się przechylam,
widzę już niebo spowite pióropuszem gęstego dymu. A mimo tego wszystkiego i tak
było pięknie i cicho.
Chłodne powietrze
przyjemnie chłodziło moje poparzone ciało, spadanie jest przyjemne. Kiedy mnie
wyleczą spróbuje tego popularnego skoku na linie… miało trudną na…zwę.
Sasuke, mam
nadzieję, że mnie uratujesz, choć to się wydaje niemożliwe.
Kiedy otworzę oczy chcę cię zobaczyć.
Opowiadanie mi się podoba. Bardzo. Ale ta część... Nk przypiął, ni przyłatał... Poprzednia kończy się słowami "Sasuke jestem głodny", a tu jakieś inferno... Nie łapie... No i krótko. Pozdrawiam i weny życzę.
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńco, przeżyje, ale jakim cudem Itachi nie powinien być pod jakaś kontrolą...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia